Trudne pytania w energetyce dopiero na „po wyborach”

Dyskusja o strategii energetycznej nie prowadzi do konkretnych propozycji działań, takich na „tu i teraz”, aby dojść do gospodarczo sensownch rozwiązań. Częściowo winą za brak konkretów można obarczyć sposób, w jaki stawiane są pytania, które zazwyczaj nie dotyczą realnej gospodarki i obywateli – lub brak dociekliwości oraz niewiedzę – pisze Grzegorz Wiśniewski, prezes Instytutu Energetyki Odnawialnej.
Problem niewłaściwego ukierunkowania debaty warto zilustrować przykładami i zauważyć, jak ograniczone pole manewru będzie miał przyszły rząd w efekcie braku pogłębionej refleksji przed wyborami oraz jak trudno będzie skomunikować się w tej ważnej sprawie po wyborach z odbiorcami energii i z zagranicą.
Rozmawiamy np. o tym, jak za czasów minionych – ile sztuk elektrowni atomowych lub ile morskich farm wiatrowych zbudujemy w dość odległej przyszłości (bez oceny realności tych propozycji i skutków). Ucieczka w dyskusji w abstrakcję wynika z panicznego wręcz strachu polityków przed pytaniem wprost o to co najważniejsze i nieuniknione – o ścieżkę odchodzenia od węgla.
Zdecydowana większość krajów Unii Europejskiej ma taką dyskusję już za sobą, a w etap dyskusji jako ostatnie (poza Polską) wchodzą Czechy i Hiszpania.
Dyskusja wokół wyznaczania tej ścieżki powinna wziąć pod uwagę realne skutki (już w najbliższych latach) zbyt wolnego tempa odchodzenia od węgla w kontekście propozycji odpowiedzi Polski na nowy „Europejski Zielony Ład”, który ma się stać hasłem przewodnim nowej Komisji Europejskiej.
To, że odpowiedź na takie, jak wyżej, pytania jest trudna politycznie (zwłaszcza dla rządzących oraz w okresie przedwyborczym) i nieoczywista merytorycznie (zwłaszcza dla opozycji oraz w okresie przedwyborczym) to jasne, ale bez takich pytań dyskusja staje się jałową i jako niekonkretna przestaje mieć sens.
Wtedy gdy gospodarka i odbiorcy energii pytają konkretnie o jej ceny, energetyka dalej snuje swoją ryzykowną narrację, która nie prowadzi do trudnej dla niej samej, ale jakże oczywistej odpowiedzi. Jakże często nie doceniamy wagi samych pytań (a może i wyzwań), które zadajemy sztampowo i znaczenia odpowiedzi dawanych w trybie wyborczym.
Najtrudniejsze pytanie o koszty
Jedno z kardynalnych i błędnie formułowanych pytań dotyczy kosztów transformacji energetycznej (rozumianej tradycyjnie jako odchodzenia od węgla), jeżeli wcześniej nie sprawdziliśmy, czy to rzeczywiście są jeszcze koszty i czy aby nie są to już korzyści po stronie odbiorców energii i obywateli.
Projekt polityki energetycznej PEP’2040 zakładał w 2018 roku, że łączne nakłady inwestycyjne w sektorze wytwórczym w latach 2021-2040 wyniosą ok. 400 mld zł. Warto podkreślić, że nakład inwestycyjny w energetyce nie jest kosztem, jest inwestycją, w efekcie której dopiero w dłuższym okresie generowane są określone koszty (o tych kosztach trzeba mówić) i dopiero te koszty (o ile ceny nie są ręcznie regulowane) przekłada się na cenę (tak myślą odbiorcy energii).
W przypadku PEP’2040 samo Ministerstwo Energii potwierdziło to, co na całym świecie jest w pełni zrozumiałe – że scenariusz z OZE w porównaniu do scenariusza bez OZE podnosi (nieznacznie) wysokość nakładów inwestycyjnych, ale obniża koszt energii (krańcowy) w systemie energetycznym i koszty energii dla odbiorców końcowych.
Tymczasem w połowie br., po zawetowaniu przez Polskę przyjęcia przez UE celu klimatycznego na 2050 rok, Ministerstwo Energii stwierdziło, że koszty transformacji zgodnie z polityką UE wyniosłyby w Polsce 900 mld euro (nie wyjaśniając co „koszty transformacji” tu oznaczają i czy przypadkiem nie oznaczają spadku cen energii w Polsce ).
Nie mówimy o kosztach realizacji scenariusza „niezgodnego z polityką UE”, a więc kosztach nie tyle unijnej polityki, ile utrzymania węglowego status quo w dłuższym horyzoncie czasowym.
Tymi „kosztami” polityki unijnej epatujemy w czasie spotkań na forum UE (Rada, PE), zakładając, że im bardziej będziemy inwestować w węgiel i im wyższe „koszty” odejścia od tej polityki podamy, tym więcej „nam Unia da”.
Nie dostrzegamy, że w ten sposób idziemy na pełnie uzależnienie się od priorytetów wyznaczanych całej UE, a jednocześnie, że poruszamy się w innym kierunku.
Zostawiam ten wątek (z dużym znakiem zapytania o skuteczność) specjalistom od polityki zagranicznej i negocjacji międzynarodowych, ale wiem, że skuteczna dyplomacja na znacznie bardziej subtelnej argumentacji polega.
Nieoczekiwanie ten temat – w formie wstępu do odpowiedzi na kluczowe pytanie postawione wyżej – wrócił do dyskusji na forum krajowym.
Podczas Szczytu Gospodarczego odbywającego się w Siedlcach minister energii Krzysztof Tchórzewski stwierdził, że „choć rozwijamy OZE, to (…) nie ma możliwości, aby w 2030 roku zrezygnować z węgla. Gdybyśmy w 2040 roku byli zeroemisyjni, ktoś musiałby nas zasilić dodatkowym pieniędzmi. Pesymiści mówią: 900 mld złotych [tu zapewne ministrowi chodziło o euro- przyp. aut]. Z kolei optymiści: 300-400 mld euro. Jeżeli przeliczymy to na złotówki, to jest to kwota nieosiągalna”.
Czy właściwie odpowiadamy
Na razie mamy odpowiedź, ale na pytanie, którego nikt nie zadaje. Nikt bowiem w Polsce nie mówi o wyeliminowaniu węgla do 2030 roku – w ogóle nie ma takiej możliwości i nikt rozsądny tego nie rozważa!
W modelach bazujących na wskaźnikach ekonomicznych nawet do 2050 roku węgla całkowicie z miksu energetycznego pozbyć się w Polsce niestety nie da, co nie oznacza, że nie należy rozważać ścieżek odchodzenia od tej schyłkowej technologii.
Zablokowaliśmy politykę neutralności klimatycznej do 2050 roku, a koszty i wyzwania inwestycyjne liczmy tak, jakbyśmy mieli zrezygnować z węgla do 2030 roku.
Nie wiadomo, jakimi wyliczeniami dysponuje ME, skoro rozrzut „wysokości zasilenia” (kogo? odbiorców energii czy inwestorów?) wynosi, 600 mld euro (300-900, wybierzcie sobie Szanowni Czytelnicy liczbę, bo wszystkie są mniej więcej tak samo udokumentowane, tzn. w ogóle) i w sumie to nie wiadomo z wypowiedzi ministra, w jakiej walucie liczy?
Być może ciążą tu koszty 6 elektrowni atomowych (do których budowy UE bynajmniej nas nie wzywa), może drogiej kogeneracji na paliwach kopalnych (czego UE nie będzie promować). Fakty – magazyny energii i wodór mogą kosztować (zanim koszty ich spadną), ale możemy zaczekać i na początku radzić sobie magazynami ciepła i zarządzaniem stroną popytową.
Warto zauważyć, że nawet kosmiczna kwota 900 mld euro byłaby osiągalna, bo na świecie jest dużo pieniądza, brakuje tylko pomysłów. Faktycznie nie ma już żadnej możliwości pozyskania z rynków finansowych nawet 300 mld euro na inwestycje węglowe, ale nie byłoby problemów z finansowaniem nawet w niebotycznej skali 900 mld euro gdyby polscy inwestorzy mieli stworzone odpowiednie ramy polityczne i prawne (np. odblokowanie inwestycji w energetykę wiatrową) do inwestowania w OZE.
Zadziwiające jest to, że przekazana mediom już jakiś czas temu informacja nie wywołuje dyskusji o podstawie samych wyliczeń. Kwota 900 mld euro może być szokująca np. dla kogoś myślącego, że chodzi o obciążenie polskiego budżetu lub gdy założymy przełożenie jej w całości na koszty energii w krótkim okresie (np. dekady).
Prawdopodobnie chodzi o założenia przyjęte pod tezę, że dalsze utrzymanie silnie zużytej i wymagającej ciągłej modernizacji i dostosowania węglowej infrastruktury wytwórczej możliwe jest bez kosztów w dłuższym okresie, a inwestycje w OZE (bez rozwijania rynku producentów urządzeń, oddawców i instalatorów) narastają w tempie znacznie szybszym niż do 2050 roku.
Tymczasem, w przypadku faktycznego zwrotu ku OZE może chodzić o narastające stopniowo inwestycje całkowicie prywatne, które podniosą PKB i doprowadzą do obniżenia kosztów energii. Od co najmniej roku wiadomo (choćby z analiz IEO), że każda inwestycja w lądową energetykę wiatrową, a od teraz też w farmy słoneczne obniża koszty energii w Polsce i każda inwestycja w węgiel podnosi je, a wiadomo było znacznie wcześniej, że tworzenie innowacji i potencjału eksportowego (urządzeń i taniej energii z OZE.
Nikt bowiem na świecie nie potrzebuje eksportu know-how w zakresie technologii węglowych, ani droższej energii z nieakceptowalnie wysokim „śladem węglowym”) jak i obniżenie kosztów społecznych (środowiskowych). Dyskusja na podstawie „rzucanych” w eter abstrakcyjnych miliardów do niczego nie doprowadzi poza zamętem w głowach Polaków i samych energetyków.
Można odnieść wrażenie, że w dyskusji przyjęto, że suweren rozumie najbardziej pieniądze „do ręki” i – o to im ich więcej tym lepiej (nieważne, czy koszty, przychody czy zyski). Polakom także energetykę najlepiej zrozumieć w złotówkach i dlatego (raczej nie z niewiedzy) politycy z upodobaniem mieszają nakłady inwestycyjne z obrotami na rynku energii i kosztami, których porównać się nie da, nawet, jeśli o ile wierzyć mediom, niektórzy próbują – „przedsiębiorcy będą w stanie wypłacać pensje minimalne skoro wiemy, że notują bardzo wysokie obroty” – powiedział niedawno wiceminister sprawiedliwości.
Epatowanie miliardami bez kontekstu (zarobił, ukradł, wydał, zainwestował) zabija możliwość rzeczowej rozmowy o sprawach ważnych.
Inny przykład – o „miliardach” na OZE była już mowa pod koniec 2017 roku, gdy KE zatwierdziła program wsparcia energii z OZE w Polsce (skądinąd słusznie jeśli chodzi o same liczby) pisano, że chodziło o udzielenie przez państwo pomocy producentom OZE, m.in. za pośrednictwem aukcji i taryf gwarantowanych w wysokości … 40 mld zł (kwota zbliżona do rocznych obrotów na hurtowym rynku energii).
Nie dodano wtedy, że jest to zakładana maksymalna wartość energii z OZE, za którą aż do 2035 roku może (nie musi) być kupiona energia z OZE w ramach systemu aukcyjnego i innych systemów wsparcia wybranych technologii OZE. Poza tym nie jest to abstrakcyjny koszt dodatkowy, otrzymujemy za to konkretną energię.
W praktyce, zgodnie z zasadą kontraktu różnicowego (dodatnie i ujemne saldo rozliczeń względem średniej ceny energii), kwota przeznaczona na OZE w wysokości 40 mld zł może być niższa niż kwota, którą za te sama ilość energii z węgla mogliby zapłacić odbiorcy (gdyby rząd wspierał tanie OZE).
Energetyka w Polsce to „obszar dziwów”, które tradycyjnie nasilają się przed wyborami, siejąc szkodliwy zamęt wtedy gdy powinny rodzić dociekliwe pytania. Przede wszystkim nie ma żadnej refleksji i odpowiedzi na najbardziej naturalne pytanie, jak to się stało (co poszło „nie tak”), że po 30 latach transformacji, po 15 latach w UE, skąd wydzielimy ok. 700 mld zł, wracamy do węgla, państwowego monopolu energetycznego w stylu późnego socjalizmu i regulowanych cen, a teraz musielibyśmy zacząć w zasadzie z punktu wyjścia…
Postulowane jako punkt wyjścia do rozmów z KE dodatkowe 900 mld euro to aż… 70 proc. całego budżetu UE na lata 2021-2027 (w praktyce do wydania do 2030 roku), z czego co prawda aż 40 proc. ma być na zieloną transformację, ale warto pamiętać o proporcjach.
Dalszy fragment wpisu na blogu „Odnawialny”
Grzegorz Wiśniewski, prezes Instytutu Energetyki Odnawialnej