"Duży może więcej, a jak jest bardzo duży to może bardzo dużo więcej"
OPINIA CZYTELNIKA. Gospodarka, polityka i zielone certyfikaty. Jakiś wspólny mianownik? O co w tym wszystkim chodzi? Energetyka, system wsparcia i wokół czego to się kręci – wolne wnioski konsumenta. Jest już co prawda nowa ustawa o odnawialnych źródłach energii, ale po pierwsze stare zasady jeszcze czas jakiś będą równolegle funkcjonować, a po drugie wcale nie jestem pewien, czy nowy system cokolwiek zmieni, jeśli w ogóle zadziała. Rozpatrzmy te stare zasady.
Zdawać by się mogło – jednoznacznie prosty system wsparcia oparty na przydzielaniu praw majątkowych w postaci zielonych certyfikatów za wyprodukowanie energii uznanej przez regulatora za zieloną. Prawa te mają określoną wartość materialną i zbycie ich pozwalało na pokrycie wyższych – w porównaniu z konwencjonalnymi – kosztów produkcji zielonej energii.
Cóż, tyle teorii. A praktyka? Praktyka pokazała, że nasze narodowe zdolności do komplikowania dały znać o sobie i ten z zasady dość klarowny i oczywisty system dał się tak zagmatwać, że od 2012 r. mamy to, co mamy, czyli permanentny kryzys. Nie chcę brać pod uwagę alternatywnej opcji, że system ten został skrojony pod tego, który może więcej.
Od trzech lat całe nasze środowisko, a szczególnie członkowie Stowarzyszenia Producentów Polska Biomasa, próbuje wpłynąć na rząd, aby zajął się sprawą zielonych certyfikatów. Podczas wielu spotkań, dyskusji i protestów, jakich staliśmy się udziałowcami lub autorami, nasi decydenci w Ministerstwie Gospodarki, Ministerstwie Finansów i KPRM powtarzali zaklęcia, że system oparty jest na prawidłach rynkowych i sam winien przez rynek zostać wyregulowany. Nie ma się więc co martwić i marnować energii – samo się zrobi. Wszelkie działania regulacyjne będą wbrew prawidłom. Tymczasem, system wsparcia gdzieś się zagalopował i ujawnił swoje narowy, kryzys biomasowy się pogłębiał, Departament Energii Odnawialnej w pocie czoła tworzył kolejne wersje propozycji ustawy o OZE, a branża biomasy – mimo, że dość dobrze rozwinięta – poddawała się niszczycielskiej sile kryzysu.
Cóż nam pozostało – dać wiarę tym zapewnieniom, albo nie. Szczerze mówiąc, nie dawaliśmy wiary i przez kolejne miesiące czyniliśmy wszystko,aby w jakiś sposób zmotywować rozliczne ministerstwa do działania. Niestety nie zdołaliśmy odnieść jakichkolwiek sukcesów, a te czarodziejskie samonaprawcze mechanizmy jakoś się nie objawiły. I tu pojawia się wątpliwość, czy aby faktycznie mechanizmy te w ogóle nie pracowały, czy może jednak zadziałały, ale w całkowicie inny od oczekiwanego sposób, i tylko wobec tych, którzy mogą więcej.
Wróćmy do certyfikatów. Mechanizmy rynkowe zamiast stabilizacji spowodowały jeszcze większy bałagan. Nie mogło być inaczej, bo mechanizmy wolnorynkowe działają tylko na rzeczywiście wolnym rynku.
Winniśmy sobie wreszcie uświadomić kto, co, kiedy i dlaczego oraz po co? Kto jest głównym konsumentem zielonych certyfikatów? Dodam, że certyfikaty rozlicza nie producent, lecz dostawca (sprzedawca) energii elektrycznej do odbiorców końcowych i podane niżej wartości dotyczą dostawy energii elektrycznej do odbiorców, a nie wytwarzania. Dane pochodzą z ogólnodostępnych informacji publikowanych w Internecie. W 2015 roku do umorzenia musi zostać przekazane 13 % wolumenu sprzedaży.
1.Tauron ok. 6,2 TWh
2. PGE ok. 5,3 TWh
3. Energa ok . 2,6 TWh
4. Enea ok. 2,1 TWh
A kto jest głównym producentem zielonych certyfikatów (dane za 2014 r.)?
1. PGE ok. 2,6 TWh
2. Energa ok. 1,8 TWh
3. Tauron ok. 1,8 TWh
4. Enea ok. 1,1 TWh
Oczywistości. Przecież to główni energetyczni gracze na naszym rynku. Cztery państwowe koncerny (pomijam tu ich status spółek giełdowych). Co z powyższych danych wynika? Niby nic nowego i odkrywczego poza pewnymi jakże istotnymi szczegółami.
1. Firmy te posiadają w swoich strukturach zarówno wytwarzanie jak i dystrybucję oraz obrót.
2. Wytwarzają one jedynie ok. połowy swojego zapotrzebowania na zielone certyfikaty.
3. Drugą połowę muszą dokupić na tzw. „wolnym rynku”.
I co z tych truizmów wynika. Otóż cena certyfikatów na runku dla tych koncernów jest rzeczą nieistotną. Jak certyfikaty są drogie, to zarabiają na własnej produkcji, jak są tanie – to na marży w obrocie. Przy równowadze produkcji własnej do zakupu (na poziomie ok. 50/50) w ogólnym koncernowym rozrachunku cena certyfikatu nie ma istotnego znaczenia, a wręcz im taniej, tym lepiej.
Obecny stan rzeczy jest dla nich sytuacją optymalną. Tak niska cena zielonych certyfikatów pozwala na wciskanie kitu naiwnym producentom i dostawcom biomasy o braku rentowności zielonej produkcji i zdzieranie z nich ostatnich resztek skóry. Fachowcy od zakupów w koncernach silą się jak mogą, żeby demonstrować swoje, niemal charytatywne działanie. Tworzone są algorytmy cen zakupowych biomasy uzależnionych od wartości certyfikatów. Biedacy płaczą, że przecież oni nie muszą, że i tak my producenci i dostawcy powinniśmy całować ich po rękach, że odkupują tę kłopotliwą dla nich biomasę po cenach tylko nieznacznie niższych od kosztów produkcji.
Z drugiej zaś strony, spółki obrotu w koncernach realizują zakupy zielonych certyfikatów po minimalnym koszcie. Efekt finansowy w skali koncernu niewiele by się zmienił nawet przy zerowej cenie certyfikatu. Nie będę tu przytaczał danych o poziomie zysków naszych pupili, ale na tej biedzie nieźle im brzuszyska porosły. Taki stan rzeczy w sposób oczywisty doprowadzi w niedalekiej przyszłości do całkowitej likwidacji niezależnych producentów zielonej energii. Musimy sobie uświadomić, że instrumenty ekonomiczne i gospodarcze znajdujące się w rękach koncernów posłużą do precyzyjnego wyrżnięcia z rynku całej konkurencji. Niezależne firmy, nieposiadające złożonej struktury wytwarzania, dystrybucji i sprzedaży, a produkujące zieloną energię i wspomagające swoją działalność systemem wsparcia nie mają przyszłości.
Tak w ogólnym zarysie wygląda „wolnorynkowy” mechanizm certyfikatowego wsparcia wytwarzania zielonej energii.
Zachęcam do podobnego przeanalizowania nowego systemu.
Biomasowiec (dane autora do wiadomości redakcji Gramwzielone.pl)